Zielona Szkoła - Bieszczady 2009
28 czerwca 2009Aby tradycji stało się zadość w tym roku również wybraliśmy się na zielona szkołę. I w końcu zrealizowaliśmy plan odwiedzenia Bieszczadów! Wyjazd trwał sześć dni, spaliśmy w ośrodku w Mucznem (mała osada 10 kilometrów od Stuposianów) w dawnym rządowym ośrodku myśliwskim, zwanym dzisiaj "Hotelem pod Bukowym Berdem". Zacznijmy może od tego, że pogoda nas nie rozpieszczała (delikatnie mówiąc). Deszcz padał codziennie (dłużej lub krócej) i niemal każdego dnia byliśmy przemoczeni (mniej lub bardziej). Jednak, jako grupa mocna i twarda dzielnie odbywaliśmy kolejne wycieczki, zdobywaliśmy kolejne szczyty, pokonywaliśmy kolejne kilometry i przewyższenia nie zważając na panujące warunki. Nasz wyjazd rozpoczął się w ostatnią majową niedzielę. Jak zawsze wyjechaliśmy spod hotelu Tarnovia. Tym razem towarzyszyły nam jednak ciemne chmury i wielkie kałuże na drogach. Nasza droga do Mucznego przebiegała przez Pilzno, Jasło, Krosno, Sanok, Lesko, Ustrzyki Dolne, Lutowiska i Stuposiany. W Sanoku mieliśmy zwiedzać Muzeum Budownictwa Ludowego (dużego skansenu z zabytkami budownictwa drewnianego z regionu, zbiorami ikon karpackich itp.). Niestety, plany zepsuła nam pogoda. Nie mieliśmy ochoty na łażenie w błocie, więc pojechaliśmy dalej.
W zamian zatrzymaliśmy się po drodze przy dwóch cerkwiach bojkowskich (Bojkami nazywano ludność zamieszkują te tereny do II wojny światowej) - w Równi i Smolniku. Prezentują się one nieco inaczej od tych spotykanych np. na Sądecczyźnie. Mają charakterystyczny "daszek" dookoła ścian oraz ich dach podzielny jest na jakby trzy części-kopułki. Te dwie cerkwie są akurat jednymi z nielicznych pozostałych cerkwi w Bieszczadach. Dlaczego? Z powodu akcji Wisła przeprowadzonej w 1947 roku. Władza sowiecka siła usunęła ludność ukraińską na ziemie odzyskane (zachód i północ). Większość cerkwi spalono, wysadzono lub po prostu pozostawiono samym sobie. Od tej pory przez niemal 50 lat osadnictwo w Bieszczadach było bardzo ograniczone, w związku z tym góry te są małym stopniu przekształcone przez człowieka. Dojechaliśmy do ośrodka, a przed zakwaterowaniem zafundowaliśmy sobie krótki spacer. Potem zaczęło padać.
Drugiego dnia, rano pogoda była całkiem ładna, więc zdecydowaliśmy się na długą ale bardzo ciekawą trasę w dolinie górnego Sanu. Jest to tzw. bieszczadzki worek, najbardziej na południe wysunięta część Polski. Jak już pisałem ludność opuściła te tereny już ponad 60 lat temu, a do "worka" już nigdy nie powróciła. Właściwie to i nasi rodzice mieli nikłe szanse na zobaczenie tych rejonów, z powodu bliskości granicy z ZSRR oraz usytuowaniu na tym obszarze zamkniętych (rządowych) terenów łowieckich. Nawet teraz mało kto oglądał ten kraniec Polski! Wyjechaliśmy do rano, przez Tarnawę (gdzie trzeba było wykupić specjalne pozwolenie na wjazd do Bieszczadzkiego Narodowego) dojechaliśmy do Bukowca. Po drodze minęliśmy torfowiska wysokie - jedne z najrzadszych zbiorowisk roślinnych w Polsce - z planem zobaczenia ich w drodze powrotnej.
W końcu przyszedł czas, by wysiąść z autobusu i zacząć pierwszą wycieczkę. Warto wspomnieć, że już od Tarnawy byliśmy na trenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Został on utworzony w roku 1973 by chronić wyjątkowe zbiorowiska roślinne oraz krajobrazy połonin a także fragmenty prastarej puszczy karpackiej. Po kilku rozszerzeniach ma powierzchnię prawie 30 000 ha i jest trzecim co do wielkości parkiem narodowym w Polsce. Oprócz wymienionych wyżej, w parku chroni się doliny dawnych wsi i właśnie bieszczadzki worek.
Tak więc szliśmy przez dawne tereny Bukowca, mijaliśmy ślady dawnej zabudowy (krzyże, drzewa owocowe, pola i łąki). Cały czas podążaliśmy wzdłuż polsko - ukraińskiej granicy. Po jakimś czasie dotarliśmy do Beniowej - dawnej wsi, po której pozostał cmentarz oraz cerkwisko, czyli miejsce po cerkwi wraz z kamienną chrzcielnicą. Później kontynuowaliśmy marsz, to wznosząc się, to schodząc w dół. Tak dotarliśmy do Sianek - teraz wyludnionego terenu, ale kiedyś tętniącego życiem. Oprócz dwóch tysięcy mieszkańców było tu kilka tysięcy miejsc noclegowych, amfiteatr, orchestra, wyciąg narciarski, tor saneczkowy, dwór i wiele więcej. Najpierw obejrzeliśmy ruiny dworu Stroińskich - ostatnich właścicieli Sianek. Pozostały po nim jedynie piwnice. Nieco dalej był cmentarz z grobami hrabiego i hrabiny (wspomnianych już ostatnich właścicieli).
Teraz przed nami był kolejny cel - zobaczyć źródło Sanu. Po półgodzinnym spacerze (mijając po drodze taras widokowy z panoramą na stronę ukraińską) dotarliśmy do celu. W pobliżu słupków granicznych, z ziemi cienką strużką wypływał San. Aż ciężko było uwierzyć, że to jest ta sama rzeka, która, na północy (przy ujściu) ma ponad sto metrów szerokości. Wróciliśmy do Bukowca tą samą drogą. Niestety, zaledwie 2 kilometry od autobusu złapał nas deszcz i przemoczył do suchej nitki. Z powodu deszczu nie mogliśmy zobaczyć torfowisk wysokich oraz cmentarza w Bukowcu.
Następnego dnia pogoda była jeszcze gorsza. Ciągłe kropiło bądź padało. My jednak nie zmarnowaliśmy ani minuty - zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do Majdanu. W tej miejscowości zaczyna swój bieg trasa Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Jest to jedyna pozostała z wielu kolei wąskotorowych, które w dawnych latach przecinały Bieszczady. Służyły one do przewozu wyciętego drzewa i zostały w większości zlikwidowane w latach międzywojennych z powodu światowego kryzysu i spadku cen drewna. Ten krótki fragment został jednak udostępniony turystom - odjechać można z Majdanu i dojechać przez Balnicę do Woli Michowej.
My wybraliśmy trasę Majdan - Balnica - Majdan. Bardzo dobrze bawiliśmy się w trakcie jazdy. Do dyspozycji mieliśmy dwa otwarte wagoniki. Po drodze podziwialiśmy widoki dolin rzek, wyrębów, polany a nawet konie huculskie! Postój w Balnicy niektórzy spędzili spacerując, inni zaś robiąc zakupy w Potravinach (stacja znajduje się na granicy ze Słowacją). Po powrocie do Mucznego zjedliśmy obiad i nieco później wybraliśmy się na spacer by zobaczyć pozostałości wiaduktu dawnej kolejki oddalone od naszego ośrodka o około 4 kilometry. Przez Muczne również przebiegała kolejka wąskotorowa! Czwartego dnia, pogoda nadal nas nie rozpieszczała, ale przynajmniej nie padało. Za to nad nami wisiały ciężkie ołowiane chmury, przykrywając szczelnie najwyższe szczyty Bieszczadów. Tym razem pojechaliśmy do Wołosatego i stamtąd mieliśmy wejść na Przełęcz Bukowską, część Połoniny (uczestnicy chyba pamiętają, że to niezalesione obszary szczytowe w najwyższych częściach Bieszczadów) Bukowskiej. Po wykupieniu biletów wstępu rozpoczęliśmy wędrówkę. Droga biegła lekko pod górę i po kilku kilometrach weszliśmy na przełęcz. Tutaj zatrzymaliśmy się, by w wiacie Bieszczadzkiego PN wzmocnić swoje siły. Po krótkim odpoczynku chętni mogli pójść jeszcze na Rozsypaniec i Halicz - szczyty na Połoninie Bukowskiej. Trzeba przyznać, że takich warunków pogodowych to jeszcze nie zaznaliśmy na wycieczkach naszego, szkolnego koła. Pisałem już, że szczyty tonęły w chmurach i właśnie w taką chmurę weszliśmy. Do samego Halicza dokuczał nam silny, zimny wiatr i padający (od czasu do czasu) deszcz. Może właśnie, dlatego czuliśmy taką satysfakcję? W każdym bądź razie porzuciliśmy zamiar zdobycia Tarnicy tego samego dnia i powoli wróciliśmy przez przełęcz do Wołowatego. A po drodze oczywiście znowu zmoczyło. Ale to akurat nie zdziwiło już nikogo :. Nastał kolejny dzień, na szczęście z nieco lepszą pogodą. Co prawda nie było cudów, ale chociaż nie padało i czasem prześwitywało słońce. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się zrealizować, odkładany już kilkukrotnie plan zdobycia Bukowego Berda. Jedną z dróg prowadzących na nie jest żółty szlak z Mucznego, więc naszą wycieczkę rozpoczęliśmy spod ośrodka. Weszliśmy do lasu i idąc w dość szybkim tempie w ciągu godziny wyszliśmy na grań Bukowego Berda. Tutaj znowu podzieliliśmy się na dwie grupy - jedna poszła dalej z planem (lub raczej nadzieją) zdobycia Tarnicy, druga podeszła nieco wyżej i zawróciła do Mucznego.
Dlaczego z nadzieją? Ponieważ jakaś czarna chmura sunęła w naszą stronę. Szczęśliwie nas dosięgnął tylko jej koniuszek (i tak przez kilka minut padał drobny grad, ale my ukryliśmy się w gęstych jarzębinowych zaroślach). Za to nieco zmoczyło grupę schodzącą...
Kiedy rozpogodziło się poszliśmy dalej granią, mijając skałki i wychodnie. Krótki postój zrobiliśmy pod Krzemieniem. Stąd czekało na nas strome i błotniste zejście do Przełęczy Goprowców i następnie podejście pod Tarnicę. Jako dzielna grupa, szybko pokonaliśmy te trudności i niedługo stanęliśmy na najwyższym szczycie Bieszczadów. A po drodze umknęliśmy kolejnej deszczowej chmurze.
Z samej Tarnicy roztaczała się naprawdę przepiękna dookólna panorama. Widzieliśmy Halicz, Bukowe Berdo, pasmo graniczne, Połoninę Caryńską, Wołosate i kilka ukraińskich szczytów w tym Połoninę Równą i Pikuj. Stąd również chciała nas przegonić jakaś brzydka chmura, ale szczęśliwie zatrzymała się w ramionach Szerokiego Wierchu i Bukowego Berda, pozwalając nam spokojnie sycić się bułeczkami i napojami wchodzącymi w skład suchego prowiantu.
Teraz mieliśmy do wyboru dwie drogi - szybką i krótką , ale dość nudną do Wołosatego albo dłuższą, ale z przepięknymi widokami Szerokim Wierchem do Ustrzyk Górnych. Trochę przerażała nas wizja ulewy, lecz kolejny raz zaryzykowaliśmy i zaczęliśmy schodzić do Ustrzyk. I nie pożałowaliśmy - nazwa nie kłamie Szeroki Wierch jest naprawdę obszerną połoniną, do tego w ogóle niezalesioną! Szlak wiedzie granią po kamienistej dróżce, to w dół, to w górę. Otaczały nas cudne widoki na północ, zachód i wschód.
I kolejna chmura zaczęła powoli płynąć w naszą stronę. Szczęśliwe byliśmy już niedaleko granic lasy, więc nie baliśmy się zmoczenia. Mogliśmy zobaczyć jak Wołosate czy Ustrzyki chowają się za ścianą deszczu, a u nas było ciągle sucho! Uszliśmy jeszcze kawał drogi przez las i postanowiliśmy odpocząć w schronie na jednej z polan. Zaraz po tym jak usiedliśmy, zaczęło padać. My posililiśmy się, pogadaliśmy, pożartowaliśmy i akurat deszcz ustał. Pozostało nam tylko podążać lasem w dół, do Ustrzyk. Już prawie u celu powitała nas grupa, która zeszła z Bukowego Berda do Mucznego. Przyjechali po nas i nawet trochę pospacerowali w naszym kierunku. Razem wróciliśmy do autobusu, dumni z siebie i zmęczeni, ale z uczuciem zadowolenia ze zdobycia Tarnicy i udanej ucieczki przed każdą ulewą. Ostatniego dnia, w piątek, obudziło nas zaglądające w okna słoneczko. W końcu ranek był przepiękny! Nad Mucznem królował na niebie piękny błękit. Bukowe Berdo widoczne było w pełnej krasie. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się wybrać po śniadaniu na Połoninę Caryńską. Już spakowani podjechaliśmy autobusem na Przełęcz Wyżniańską i stamtąd naprawdę krótkim szlakiem szybko dotarliśmy na wierzchołek połoniny. Okazało się, że nie jest już tak pięknie jak wcześniej. Wiał przejmujący, lodowaty wiatr a znad Rawek nadciągały szybki ciemne chmury zbierało się na deszcz. Mimo to znów część z nas zdecydowała się wyjść jeszcze wyżej - na najwyższy (zachodni) wierzchołek Połoniny Caryńskiej. Podczas tej krótkiej wędrówki zdążyła nas zakryć chmura, zaczęło padać. Jednak po wejściu na szczyt byliśmy z siebie naprawdę dumni! Deszcz towarzyszył nam już całą drogę powrotną do autobusu. Tradycji stało się więc zadość. Ale my i tak byliśmy szczęśliwi. Pozostał nam tylko powrót do domu. I tym razem planowaliśmy zwiedzić sanocki skansen. Nie udało się jednak ponownie. Dlaczego? Z powodu... deszczu! To już nikogo nie zdziwiło. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Lesku, gdzie organizowane było "Bieszczadzkie Lato z Książką". Niektórzy z nas wrócili do autobusu ciesząc się z zakupionych po promocyjnych cenach książek. Nasz pobyt skrócił jednak ... opad :) W miarę zbliżania się do Tarnowa, pogoda stawała się coraz lepsza. Nasze miasto powitało nas wspaniałym popołudniowym słońcem. I tylko nasze buty i spodnie świadczyły o tym, ze w Bieszczady nie uraczyły nas kurzem :. Mimo iż nieopaleni ale szczęśliwi, cali i zdrowi wróciliśmy do naszych domów. Podsumowując, mimo, iż pogoda nas nie rozpieszczała, ale i tak udało nam się wiele zobaczyć i zwiedzić. Obejrzeliśmy niemal całe Bieszczady Wysokie. Oczywiście nie byłoby to mozliwe bez naszego głównego organizatora i zarazem przewodnika pana Janusza Foszcza oraz pani przewodnik Renaty Grucy. Wielkie słowa podziękowania należą się też pozostałym opiekunom oraz uczestniczącym w wyjeździe rodzicom. To dzięki nim każdy z nas mógł zabrać rano z Sali Kominkowej zwanej "Piekiełkiem" suche buty i odzież. Nikt nie uległ przeziębieniu, każdy mógł liczyć na pomoc i wsparcie w trudnych chwilach.
Na szczęście przed nami kolejne górskie wycieczki. Czekamy na nie z niecierpliwością.
Michał Kania